13 gramów
Nie samą pracą żyje człowiek, czasem musi zjeść trochę chleba.
Albo Chleba…
A teraz opowiem Wam krótką i wzniosłą historię kryminalno-patriotyczno-romantyczną. Mniej więcej…
Sława Hani i jej chleba szybko okrąża świat… Choć głównie chodzi o ten niszowy świat… wiecie, drugi obieg, podziemie… W każdym razie wszelkie tajemnice nie trafiają w niepowołane ręce zwykłych zjadaczy chleba… znaczy zjadaczy zwykłego chleba.
Dzięki legalnemu podstępowi udało mi się wykraść jakże korzystny zestaw szczepów pochodzących wprost ze źródła. Zaimplementowanie tychże protoplastów w nowym habitacie dało początek wyjątkowo żywotnej dynastii mikroorganizmów.
Chleb, który dzisiaj przedstawiam to debiutant w nowym miejscu. Nie byłam pewna, czy nowy zakwas da radę, więc rozdzieliłam ciasto na 2 porcje. Do jednej dodałam drożdże – okazało się, że niepotrzebnie. Niemniej chleb wyszedł wyśmienity. Ośmielę się nawet utworzyć kolejny punkt do mojej skali:
13. Chleb, który uwielbiam – na samym zakwasie.
Przepis ewoluował i bardzo różni się od poprzednich zamieszczonych na blogu.
Wymyśliłam, żeby użyć nowej uniwersalnej miarki. Zwykłych szklanek nie mam, zresztą bywają różnej wielkości. Szklaneczka po sławnym kremie czekoladowym jest w sam raz.
Wieczorem biorę gar, wlewam do niego 2 szklanki zakwasu, 2 szklanki ciepłej wody, wsypuję 2 szklanki mąki pytlowej, znaczy żytniej 720 i mieszam.
Rano – dnia następnego oczywiście – dodaję 2 szklanki mąki pszennej 650 i znów mieszam. Ah, co ważne: jeśli ciasto rośnie, to wiem, że nie będzie trzeba dodawać drożdży na zachętę.
Koło południa wsypuję 13 gramów soli oraz wybrane przyprawy i dodatki (czarnuszkę, mielony kminek, siemię lniane, płatki owsiane i inne). Dosypuję też 3 szklanki mąki pszennej i znów mieszam.
Po południu przerzucam ciasto z gara na stolnicę i zagniatam podsypując obficie mąką. Dodawanie mąki zatrzymuję jak ciasto osiągnie około 2 kg wagi. Następnie biorę 2 keksówki i smaruję je olejem. Każdą foremkę obdzielam kawałem ciasta, które środkiem bardziej „udeptuję”, bo wiadomo, że chleb lubi sobie w tym miejscu mocniej wyrosnąć – trzeba dać fory brzegom. Foremki z ciastem wkładam do piekarnika, wstawiam „korytko” z wodą i włączam na chwilkę delikatne grzanie – tak do 40°C.
Po około godzinie jak ciasto zaczyna wystawiać łepek, włączam porządne grzanie – 200°C z termoobiegiem. Ale to nie jest dobry pomysł, żeby chleb piec w tym trybie, bo się niepotrzebnie wysusza. Więc gdy piec jest gorący, przełączam na dolną grzałkę. Mimo, że chleb wisi na najniższej prowadnicy, to i tak góra się ładnie rumieni. Gdy tylko mogę, spryskuję wodą – przed pieczeniem, w trakcie (tak, otwieram drzwiczki, mój chleb jest na to odporny), na koniec i jeszcze po wyjęciu. W moim piekarniku chleb jest gotowy już po godzinie.
Z przepisu wynika, że w chlebie przeważa mąka pszenna. Można sobie modyfikować proporcje – byleby pamiętać, że mąka żytnia musi być zakwaszona, a na to bakterie potrzebują czasu.
Kiedyś miałam większą wiedzę teoretyczną, ale gdzieś wyparowała. Może nie cała, bo część wiedzy została, że tak powiem w rękach. Jest sama przyjemność pieczenia i jedzenia.
Nabyłam za to sporo nonszalancji. Chleb lubi nonszalancję. I jeszcze przyjazną atmosferę. Koło samo się napędza: pieczenie chleba poprawia nastrój, a miłe podejście podnosi chleb. To już wiem czemu Hania tak dobrze piecze 😀