Moją wymarzoną Glimakrę Standard kupiłam w lipcu od znanego i lubianego pana Antika 🙂 Ciekawym i przydatnym bonusem jest lampa skonstruowana przez poprzedniego właściciela – tylko wtyczkę musiałam sobie wymienić, bo nie pasowała do gniazdka. Na warsztacie była założona osnowa. Z jednej strony dobrze, ale to również pewien kłopot. („It’s a gift… and a curse.”) Szerokość osnowy wynosi prawie 80 cm, więc to niezłe wyzwanie na początek. W dodatku nici były przewleczone przez 4 nicielnice – już nie pamiętam w jakim schemacie.
Dreptałam wokół krosien przez pół lata i początek jesieni. Nie wiedziałam jak zacząć, żeby nic nie zepsuć. Ktoś się już narobił przy osnowie, a ja nie lubię niszczyć czyjejś pracy. W końcu podjęłam decyzję, żeby zdjąć 2 nicielnice. Przewlekłam wszystkie nici jeszcze raz przez pozostałe nicielnice i płochę. Oczywiście ze 3 razy pomyliłam się w trakcie – ale zdejmowanie połowy nici w konsekwencji błędów przyjęłam pokornie 🙂
Przywiązanie końca osnowy i wyrównanie naprężeń przyszło mi łatwo. Może dlatego, że trafiłam na świetny instruktaż w yt. Składa się z trzech części: 1, 2 i 3.
Dobrałam sobie kolorystykę włóczek – miały być stonowane zielenie, takie jak w jednym ze sznurków do wiaty, przełamane gdzieniegdzie jakimś czerwonym i pomarańczowym.
No i zaczęła się polka… 5 cm utkane i prucie, bo za słabo dobijane, 10 cm utkane i prucie, bo źle wątek naprężałam i brzegi się siepiały, 15 cm utkane i prucie, bo rozpinacz źle zamontowałam, więc wychodziło krzywo na brzegach – takie fale Dunaju w miejscu gdzie nici osnowy były zbyt blisko siebie. Po 20 cm kolejnej próby miałam opanowane mniej więcej zaciąganie wątku, ustawienie rozpinacza i dobijanie. Niestety, albo może na szczęście, przy 20 cm zorientowałam się, że kolory nie pasują. 2 jaśniejsze są fajne, ale wszystkie razem na tkaninie już nie. Gdybym miała jakieś rzetelne ilości tych motków, to pewnie coś by wyszło. Niestety z 300 gramów wełny wyjdzie niewiele. Ale przynajmniej już wiem ile materiału się zużywa.
Z nową wiedzą i entuzjazmem przystąpiłam do ponownego prucia, a następnie zestawiania kolorów. I już nie będę dłużej się rozpisywać, bo kolejna próba wyszła pomyślnie i w miarę prosto.
Tutaj jeszcze na krosnach, tuż po utkaniu:
Wzorek jest taki krajkowy… zapewne z przyzwyczajenia.
Na koniec jedno z wielu zdjęć kota zadowolonego z faktu, że raczyłam wreszcie zrobić sobie przerwę:
Szczerze mówiąc nie lubię turkusów i innych morskich wynalazków. Chciałam się trochę pozbyć takiej wełny. Zaskoczyło mnie niezmiernie pozytywnie, że tkanina wyszła świeżo intensywnie zielona. Zapewne przez dodatek żółtego… Ale żeby aż tak?
Powstały bieżnik ma 80 cm szerokości i 60 cm długości. Frędzle zawiązałam na supełki. Moja pierwsza tkanina na warsztacie została przeznaczona na prezent dla Babci Seweryna z okazji jej 80-tych urodzin.
PS. Tkanina powstała jeszcze w listopadzie 2013 r.